Na Kretę wybraliśmy się z
biurem podróży. Zanim jednak zdecydowałam się na konkretną ofertę, poczytałam
opinię o oferowanych hotelach. Warto poświęcić na to trochę swojego czasu, żeby
nie trafić na jakąś minę.
Nasz hotel znajdował się w miejscowości Hersonissos,
na wzgórzu, jakieś 1 km od centrum miasteczka. Na plażę można było zejść
piechotką lub podjechać hotelowym busem. Sam hotel oferował kompleks basenów i
pobyt w ramach all inclusive. A na koniec turnusu była prawdziwa grecka zabawa,
z winem, muzyką i pokazem ludowej Zorby. W hotelu na
miejscu była też wypożyczalnia samochodów, ale my zdecydowaliśmy się wypożyczyć
w tej samej firmie, ale w miasteczku. Dzięki temu mieliśmy niższą cenę, a
samochód odbieraliśmy spod hotelu. Ważne, żeby wykupić ubezpieczenie „no risk”.
Drogi na Krecie są umieszczone przy skalnych ścianach, z których spadają
kamienie, a miejscowi kierowcy to prawdziwi piraci drogowi, więc nie warto
ryzykować i lepiej wykupić ubezpieczenie.
Pierwszego dnia
pojechaliśmy zwiedzić Rethimno. Samochód najlepiej zostawić gdzieś blisko nabrzeża.
W pierwszej kolejności poszliśmy zwiedzić ogromną fortecę. Potem spacerkiem
przeszliśmy się klimatycznymi uliczkami miasta.
Rethimno to bardzo urocze miasto, na każdym kroku widać tam weneckie
korzenie.
Po zwiedzaniu miasta
pojechaliśmy nad jeziorko Kournas zlokalizowane u stóp Gór Białych. Nad
brzegiem jest grecka tawerna. Można sobie coś tam zamówić do jedzenia, my
wybraliśmy oczywiście sałatkę grecką.
Stamtąd udaliśmy się na szczyt góry
odwiedzić klasztor Moni Arkadi. Jeśli słyszałeś historie o postrzelonych
znakach drogowych na Krecie, to uwierz mi, że są prawdziwe. Po drodze do
klasztoru, widzieliśmy takie znaki.
Drugiego dzień na Krecie
wybraliśmy się w najdłuższą trasę. Wyjechaliśmy z hotelu o świcie, żeby
dojechać do sam kraniec Krety, czyli na Balos. Za wjazd na drogę prowadzącą do
Balos płaciło się kilka euro. Zaczęło się bardzo spokojnie. Droga na początku
prowadziła pośrodku oliwnego gaju, żeby potem przenieść się na sam brzeg
skalnych urwisk. Mąż kazał mi filmować tą trasę, ale ja wolałam zamknąć oczy.
Miałam wrażenie, że ta piaszczysta droga zaraz się osunie i spadniemy prosto do
morza. Oczywiście barierek żadnych nie było, a po skalnych ścianach skakały
kozy.
Na końcu drogi jest parking, gdzie zostawia się samochód i dalej idzie
pieszo. Żeby dojść na rajską plażę, trzeba zejść po stromych schodach. Plaża
jest przepiękna i robi niezapomniane wrażenie, ale trzeba pamiętać, że potem
trzeba wspiąć się pod górę po tych samych schodach i z sercem na dłoni przejechać
samochodem drogę powrotną. Z Kissamos wypływają na Balos statki turystyczne i
pomimo wysokich cen, polecam wybrać statek. Samochodem drugi raz bym się nie
odważyła tam pojechać.
Po powrocie z Balos
zahaczyliśmy o miasto Chania. Moim zdaniem jest to najładniejsze miasto na
Krecie. Nad brzegiem morza, można sobie usiąść i w ciszy oraz spokoju odpocząć,
albo pospacerować promenadą. Widać tam przeplatanie się kultury bizantyjskiej,
weneckiej i tureckiej. Chania ma jakiś taki romantyczny, bajkowy klimat.
Naprawdę warto tam zajrzeć.
Kolejny dzień
przeznaczyliśmy na zwiedzanie Heraklionu i Knosos. Jeśli chodzi o Knosos to
warto się tam wybrać z samego rana, na otwarcie. Potem jest tam tłum turystów i
za duży upał, a zacienionych miejsc jest tam niewiele.
Z kolei Heraklion nie
zrobił na mnie pozytywnego wrażenia. Tłum ludzi i nic ciekawego do oglądania.
Moim zdaniem wizyta tam była stratą czasu. Lepiej spędzić ten czas na plaży niż
w Heraklionie.
Oczywiście nasze wakacje
na Krecie nie polegały tylko na zwiedzaniu. Samochód mieliśmy wypożyczony na 3
dni, resztę czasu spędziliśmy na plaży i na basenie.
Po przeczytaniu tego posta, pewnie zastanawiasz się dlaczego na zdjęciach nie ma dzieci. No cóż... po prostu na Kretę pojechaliśmy sami. Każdy kocha swoje dzieci, ale rodzice też czasem potrzebują odpoczynku, nawet od swoich pociech.
Komentarze
Publikowanie komentarza